Empuzjon [recenzja]

Początek XX wieku. Górskie uzdrowisko dla chorych na płuca. Do miejscowości kuracyjnej przyjeżdża młody, cierpiący na gruźlicę mężczyzna. Swoją terapię rozpoczyna w asyście innych chorych mężczyzn, starszych i młodszych. Towarzysze luksusowej niedoli staną się dla niego przewodnikami w dochodzeniu do dorosłości i odkrywaniu prawdziwego „ja”.

Znacie to? Ależ oczywiście, że znacie. To przecież „Czarodziejska Góra” Tomasza Manna! Skoro znacie – i lubicie – to przeczytajcie „Empuzjon” Olgi Tokarczuk.

EMPUZJON to pierwsza powieść autorki po Noblu. Pierwsza, więc zapewne dla Tokarczuk, ale i fanów jej twórczości trudna. Wielkie oczekiwania, wielkie nadzieje… Czy wielki triumf literacki? Zobaczymy.

Czytając, nie mogłam uwolnić się od ciągłych porównań z dziełem Tomasza Manna. Bo tu i tu mamy uzdrowisko dla gruźlików, tu i tu mamy góry, które same w sobie są istotne, tu i tu jest młody, wrażliwy bohater. Tu i tu są filozoficzne, polityczne, społeczne rozmowy „o życiu”. Tu i tu mamy korowód barwnych postaci. Nudę i rozrywki kuracyjne. Życie w cieniu przedwczesnych śmierci. Nadzieję i poczucie grozy rozpoczynającego się wieku maszyn i rozumu…

Jednak EMPUZJON jest dużo krótszy od CZARODZIEJSKIEJ GÓRY. I wiecie co? Z tego powodu pozostawia czytelnika z poczuciem niedosytu. Dlatego, choć mam podejrzenie graniczące z pewnością, że nawiązania do Manna są celowe to jednak, moim zdaniem, nie wychodzą one nowej książce Tokarczuk na dobre. Właśnie ze względu na fakt, iż to, co u niemieckiego pisarza było uszczegółówione, rozłożone na kawałki i zbadane do samego dna, u naszej noblistki jest zaledwie liźnięte.

Trzeba jednak podkreślić to, co liczy się EMPUZJONOWI na wielki plus, że w górskich kuracyjnych klimatach autorka snuje równocześnie opowieść podobną i zupełnie różną od tego, czym częstowało nas szwajcarskie Davos Manna. Görbersdorf, czyli dzisiejsze Sokołowsko koło Wałbrzycha, staje się sceną wydarzeń nadprzyrodzonych, ludzkich i nieludzkich równocześnie. Staje się także areną dla snucia opowieści Jungowskiej, gdzie tańczą ze sobą męski Animus i kobieca Anima. I – jak to u Tokarczuk – mieszają się owe dwa pierwiastki w sposób dla czytelnika (ale i dla bohaterów) zaskakujący i nieoczywisty.

Więcej nie zdradzę, bo opowiedziałabym całą fabułę, a przecież nie o to w recenzji chodzi 😉

Jeszcze tylko dwa słowa o odczuciach własnych. EMPUZJON to powieść klasyczna. Nieudziwniona w stylu, trzymająca się ściśle reguł gatunku. Równie dobrze mogłaby wyjść spod pióra autorki żyjącej w czasach, w których rozgrywa się jej akcja. Co mi, wielbicielce takiej literatury, podobało się po prostu bardzo-bardzo. Mniej podobało mi się przyspieszenie akcji bliżej końca ksiażki i zupełnie już pospieszne jej zakończenie. Tak jak pisałam wyżej – nawiązania i porównania do „Czarodziejskiej Góry” pozostawiają w czytelniku EMPUZJONA poczucie niedosytu i myśl: „To tyle?” To już?”.

To już. Naprawdę.

Opublikowano Literacko, Recenzyjnie | Otagowano , , , , , , | 2 Komentarze

Nasz nerwowa planeta [recenzja]

Poznajcie Matta Haiga – brytyjskiego prozaika i autora bestsellerów. Człowieka sukcesu. Szczęśliwego męża i ojca. Neurotyka chorego na depresję i doświadczajacego lęków tak silnych, że centra handowe odwiedza z rzadka i niechętnie.

„Nasza nerwowa planeta” nie jest pozycją beletrystyczną. Wbrew może nieco mylącemu tytułowi, nie jest też opowieścią o ziemskim klimacie. Książka stanowi rodzaj luźniej i ściślej powiązanych notatek, zapisków i przemyśleń wrażliwego mieszkańca świata, który jest… nerwowy. Albo inaczej – świata, który zaludnia nerwowe społeczeństwo XXI wieku.

Wiecie, to nie jest książka dla każdego. Tak sądzę – mam bowiem wrażenie, że osoby pewnej siebie i swojej siły sprawczej, człowieka pozbawionego wątpliwości, egzystencjalnych smutków i strachów raczej nie zainteresuje. Nie jest to pozycja dla tych, co zawsze dobrze śpią, są wolni od wszelkich nałogów (także od kompusywnego scrollowania telefonu), z natury są szczęśliwi i optymistyczni.

Natomiast cała reszta ludzkości – no dobra, jej zachodniej części – może się w „Naszej nerwowej planecie” odnaleźć.

  • Na przykład ci, których przytłacza nadmiar rzeczy
  • Nieradzący sobie ze strumieniem złych wiadomości, którym zalewają nas media
  • Martwiący się o przyszłość
  • Pragnący wciąż więcej i więcej (pieniędzy, sukcesów, zaszczytów)
  • Goniący za tzw. szczęściem
  • Wstydzący się swojego ciała
  • Ofiary sadyzmu wewnętrznego krytyka
  • Przepracowani
  • Czujący, że życie nie ma sensu
  • Wszyscy zagubieni
  • Oczywiście: cierpiący z powodu neuroz, depresji i lęków

Słowem – ta książka może stać się świetnym pocieszeniem dla każdego, kto czuje, że coś tu jest bardzo nie tak. Albo ze mną jest coś bardzo nie tak, albo ze światem, albo jedno i drugie. Autor szczerze dzieli się z czytelnikiem własnym światem wewnętrznym – co samo w sobie jest pociechą, bo zawsze dobrze jest wiedzieć, że ktoś jeszcze ma tak samo, albo nawet gorzej 😉 – oraz swoimi receptami na życie. Z własnym wrażliwym wnętrzem i z naszym niewrażliwym, za to nerwowym otoczeniem.

To nie jest pozycja przełomowa. Ani wielkie dzieło literackie. Nie odpowie Ci na pytanie „jak żyć”. Ale da pocieszkę. No dobra. Przed wojną w Ukrainie i przed pandemią (bo wtedy ukazał się angielski oryginał), „Nasza nerwowa planeta” mogła zaoferować czytelnikowi dość skuteczną pocieszkę. Teraz sprawy się nieco skomplikowały, ale jednak – fajnie jest czasem przeczytać pociesznik bez tej całej toksycznej otoczki „pozytywnego życia, uśmiechania się do siebie w lustrze i powtarzania sobie, że jest się zwycięzcą”.

Poza tym, lubię Matta Haiga, bo jako dziecko przyjaźnił się z postaciami z książek, które czytał. Cóż, lubimy ludzi, którzy są do nas podobni, prawda, Włóczykiju? 😉

Opublikowano Publicystycznie, Recenzyjnie | Otagowano , , , , , , | 2 Komentarze

Lepiej nie drażnić matek

Obserwuję na Insta profil ukraińskiej artystki @Olga.art. Odkąd wybuchła wojna, Olga otrzymuje od swoich rodaków zdjęcia ich utraconych bliskich z prośbą, by ich namalowała. Właśnie tak – jako niebieskie dusze, które wciąż są wśród nas. Olga maluje i udostępnia ich krótkie historie po ukraińsku i po angielsku. Pisze, że to bardzo ciężkie doświadczenie. Zostać zalaną taką falą nieszczęścia.

Obserwuję u Olgi te smutne świadectwa wojny i tak sobie myślę, że kiedyś, gdy wojny przechodziły przez rozmaite ziemie regularnie, ludzie wcale nie żyli w tzw. „pełnych rodzinach”. Mężczyźni ginęli w walkach. Kobiety umierały przy porodach. Dzieci – te które przeżyły ospę, odrę, koklusz, gruźlicę i inne dziecięce nieszczęścia (w tym miejscu ukłony dla antyszczepionkowców), dorastały w rodzinach niepełnych, albo częściej nawet patchworkowych, bo jednak kobita, chłop w gospodarstwie jest potrzebna/potrzebny, więc miewało się macochę albo ojczyma. Czasem oboje. Tzw tradycyjna rodzina typu 2+ileś tam dzieciaków nigdy naprawdę nie istniała. Owszem, do grobowej deski, ale do grobu było dość blisko.

Medyk z Azowstalu, póki żyje, apeluje do świata o pomoc. Ludzie umierają mu na rękach, bo nie ma już antybiotyków. Zwykłych antybiotyków, które… ratują życie (tu pozdrawiam szamanów wszelakich pseudoterapii, strukturyzowanej wody i lewoskrętnej witaminy C).

Rosjanie podobno swoich ciężko rannych żołnierzy pozostawiają na polu bitwy, by umarli. Niektórych nawet celowo przejeżdżają czołgami. Widziałam filmiki, nie wiem, może to były fotomontaże, choć wątpię. W każdym razie przerażające. Swoich zmarłych nie wywożą za bardzo do Rosji, pewnie po to, by nie epatować opinii publicznej masowymi pogrzebami. Rodziny nie wiedzą, dlaczego syn milczy.

W matkach żołnierzy tkwi zdaje się w Rosji jedyna realna siła do buntu. Lepiej nie drażnić matek.

Post zilustrowałam jedną z grafik wspomnianej na początku artystki – mam nadzieję, że się nie pogniewa 🙂

Opublikowano Filozoficznie, Publicystycznie | Otagowano , , , , , , , , , , | Dodaj komentarz

Gruba [recenzja]

Tak. Przeczytałam GRUBĄ Marii Mamczur. Przeczytałam i jestem autentycznie wstrząśnięta.

Nim jednak o samej książce, zwierzę się Wam, dlaczego w ogóle po nią sięgnęłam. Otóż kończy mi się ważność prawa jazdy (tak, ślepawi muszą je co jakiś czas odnawiać). W związku z tym wybrałam się na badania lekarskie. Padło standardowe pytanie o choroby przewlekłe, więc mówię: colitis ulcerosa, do tego depresja. Zapalenie jelit nie wywołało zainteresowania sympatycznej pani doktor, ale depresja – owszem. Dalsze pytania – od kiedy (odkąd pamiętam), czy coś z tym pani robi (jak mam zaostrzenie, to idę do terapeuty), czy jakieś leki pani na tę depresję zażywa? „NIE” – prawie wykrzyczałam. Podejrzliwe spojrzenie lekarki – jak to tak, całe życie z depresją i żadnych tabletek? „Żadnych” – wzruszyłam rękami. „Przecież po psychotropach się tyje!!!” – to już dodałam w myślach. Oczywista oczywistość, chyba nie muszę się z tego tłumaczyć, prawda? W końcu obserwowałam z bliska życie kobiety dla mnie ważnej, która po psychotropach przytyła i do końca męczyła się ze swoim nowym, zbyt obfitym ciałem. Więc never, ever.

Czyli lepiej być martwą, niż grubą? W swojej książce Maria Mamczur przytacza wyniki badania – 54% kobiet wolałoby wpaść pod ciężarówkę, niż przytyć ponad miarę. Więc może coś w tym jest? Nieodżałowana Maria Czubaszek. Jej mąż, Wojciech Karolak udzielając wywiadu Krystynie Pytlakowskiej zdradza, że żona zmarła z wyczerpania. Organizm nie wytrzymał wieloletniego odmawiania sobie jedzenia „byle tylko nie utyć”. W szpitalu na szafce M.Cz. trzymała… tabletki ograniczające apetyt.

Szok. I takich szokujących historii osobistych w GRUBEJ jest bardzo wiele. Jej bohaterkami, osobami którym Maria Mamczur oddała przestrzeń, są kobiety – grube, bardzo grube, chude, które kiedyś były grube (kto do zawsze był gruby, pozostaje w swojej głowie gruby już na zawsze, choćby schudł), chude obsesyjnie dbające o tę chudość. Np. aktorki, którym nie wolno wyjść poza rozmiar 36, bo powyżej telefony od agentów przestają dzwonić. „Możesz być czarownicą, ale masz być chuda”.

Publika nienawidzi grubasów. Szczególnie grubych kobiet. Bo są nieestetyczne, bo się pocą, bo sapią, bo zajmują za dużo miejsca. I tak ogólniej – bo są. A przecież gruba kobieta to jakby zaprzeczenie słowa „kobieta” – śliczna, eteryczna, zadbana, wiotka, ozdoba swego mężczyzny. W książce jest wiele opowieści grubych kobiet – o wypychaniu z autobusów i tramwajów, o kłuciu w ramię cyrklem (ciekawe, czy dziura w tłustym boli tak, jak w chudym?), o wyśmiewaniu, o ignorowaniu, o zawstydzaniu. Także w gabinetach lekarzy. Co się pani dziwi, że jest pani chora, skoro jest pani gruba? Proszę schudnąć, to wtedy zacznę panią leczyć. A kysz! Poszła na dietę i na rowerek treningowy! Zdrowotnie rada „proszę schudnąć” jest oczywiście dobra (nadmiar tłuszczu w organizmie to nieustanny stan zapalny), tyle że łatwo powiedzieć, trudniej uczynić.

Szokujące.

statnią szokującą sprawą, o której wspomniano w GRUBEJ jest fakt, że hejt na grubych działa też doskonale w drugą stronę. Część grubych nienawidzi chudych i daje temu wyraz na forach. Oj, jak daje. Ale najgorzej mają te, które schudły, zdradzając tym samym grubą społeczność. bo to są zdrajczynie! Jak Adele np. Szokujące. Tylko… Właściwie dlaczego mnie to szokuje? Czyżby z powodu tego, że mam w głowie obraz „poczciwego, pogodnego grubaska”? Co to muszki by nie skrzywdził, co to brzuszkiem chętnie ze śmiechu trzęsie, co to jest dobry, miły i niegroźny, bo… jest gruby? Stereotypy, stereotypy i stereotypy. Także o nich i ich przełamywaniu jest znakomita, choć trudna w odbiorze książka Marii Mamczur.

W tekście używam słowa GRUBA celowo, idąc za intencjami i życzeniem autorki książki.

Opublikowano Literacko, Publicystycznie, Recenzyjnie | Otagowano , , , , | Dodaj komentarz

Ucieczka od bezradności Tomasza Stawiszyńskiego

Żyjemy w mentalnie trudnych czasach. Nie od dziś – mentalnie trudne czasy zaczęły się mniej więcej wtedy, kiedy Francuska Rewolucja zakwestionowała absolutną władzę króla. Władzę tę zakwestionowano, króla ścięto, a potem już poszło:

  • humanizm
  • równość
  • encyklopedia
  • odejście od religii
  • kapitalizm
  • inne „plagi” współczesności

W efekcie, w wieku XXI zostaliśmy sami. Samotni (samotność jest plagą XXI wieku) i bezradni wobec śmierci, wobec straty i smutku, własnej nadodpowiedzialności (jesteś przecież kowalem własnego losu, czyż nie?), wobec spraw, których nauka nie wyjaśniła (albo wobec tych, dla których naukowych wyjaśnień nie rozumiemy), bezradni wobec zjawiska przemocy (i własnej do przemocy skłonności), bezradni wobec…

Tak naprawdę, jesteśmy bezradni wobec swojego przemijania. Przeraża nas własna śmiertelność. Własna nieważność. Zastanów się – jak zmieniłby się świat, gdybyś się nigdy nie urodził? O ile nie jesteś masowo morderczym Hitlerem albo Stalinem, wynalazcą szczepionki na Polio (albo Covid ;)), o ile nie napisałeś księgi, która stała się bazą dla powszechnie wyznawanej religii, co by się takiego wielkiego stało w skali świata, gdybyś nie zaistniał?

Nic.

A co się takiego dla świata stanie, gdy umrzesz?

Nic.

A co się stanie, gdy z Ziemi znikną wszyscy ludzie…

Nic.

I to jest z pozoru straszne. Ale tylko z pozoru. Bo jeśli wreszcie zgodzimy się na własną bezradność, jeśli damy sobie na powrót prawo do lęku przed śmiercią i bezsensem egzystencji, do przeżywania smutku i żałoby, do braku mocy zmiany spraw, których zmienić po prostu nie jesteśmy w stanie, jeśli przestaniemy w końcu powtarzać, że „zło to inni” i dostrzeżemy zło w sobie, to może – tylko może! – będzie nam lepiej.

I może – może! – staniemy się dla siebie nawzajem lepsi. Na tej małej, skalistej planecie. Wyjątkowej pośród miliardów innych planet.

W końcu mieszkamy na niej my 😉

Opublikowano Filozoficznie, Literacko | Otagowano , , , | Dodaj komentarz

Czuła Przewodniczka Natalii de Barbaro

Uff… Mam ostatnio szczęście do dobrych, wartościowych książek. Jednak dawno mi się to nie zdarzyło:

– po prostu otworzyć i czytać na jednym wdechu

– płakać na wydechu (choć, teoretycznie, to jest poradnik, nie książka „do płakania”)

– niechętnie iść spać, odmawiając sobie czytania na raz, hurtem, od deski do deski, by deser zostawić na poranek.

Mieszkają w nas trzy kobiety-zmory. Trzy niszczące nam życie potwory:

– Potulna, która w pierwszym momencie wydaje się być po prostu nadmiernie empatyczna i która przede wszystkim chce, by „było miło”. Niby nie chce nikogo urazić, niby zależy jej, by wszyscy czuli się przy niej dobrze. Tak naprawdę boi się utraty akceptacji, gdy powie NIE, nic zatem nie mówi, tylko cierpi katusze niespełnienia.

– Królowa Śniegu, pracowita ponad miarę, krytyczna wobec siebie i innych perfekcjonistka, która „nie przyszła tu leżeć”, tylko osiągać cele, zdobywać szczyty, wymagać, wymagać, wciąż wymagać – od siebie przede wszystkim, ale i od innych. Królowa Śniegu nigdy nie odpuszcza, bo dla niej odpuścić, to przestać cokolwiek znaczyć, stracić pretekst do istnienia.

– Męczennica, która narzuca się wszystkim ze swoim poświęceniem. Jak gotuje proszony obiad, to dziesięciodniowy. Siada do stołu umęczona po pachy, słodko uśmiechnięta oczekuje, że docenimy, że pochwalimy, że zjemy ze smakiem i jeszcze weźmiemy dokładkę. U Męczennicy wszyscy mają dług – rodzina, współpracownicy, znajomi.

Wszystkie trzy zmory pragną miłości i akceptacji.Która z nich dominuje w Twoim życiu?

Mną rządzi Królowa Śniegu wraz z jej wierną służką Potulną. Przed Męczennicą (Matką Polką) szczęśliwie udało mi się ochronić. Teraz, z pomocą Czułej Przewodniczki, muszę w sobie odnaleźć beztroską, pewną siebie Dziką Dziewczynkę, która skonfrontuje się z moją Potulną. Muszę też stać się Dorosła, bo tylko Dorosłej posłucha Królowa Śniegu. Posłucha i wreszcie da sobie prawo do odpoczynku, odpuszczenia, celebracji, słabości.

Męczennica, której we mnie szczęśliwie wiele nie ma, powinna spotkać się z Serdeczną. Tą, która rozumie, że w życiu nie trzeba tylko dawać. Można też brać.

Opublikowano Filozoficznie, Literacko, Publicystycznie | Otagowano , , , , , | Dodaj komentarz

Życie na naszej planecie [recenzja]

David Attenborough. Jeśli napiszę, że wychowałam się na jego przyrodniczych dokumentach, to nic, a nic nie przesadzę. W polskiej wersji językowej brytyjski przyrodnik mówił do mnie co prawda głosem Pani Krystyny Czubówny, ale… Też fajnie 😉

Attenborough pisze o sobie, że miał ogromne szczęście. Początek jego zawodowego życia przypadł na moment, w którym startowała telewizja BBC. Startowała od razu z ambitynymi planami. Autor książki, o której za chwilę, jako biolog i człowiek gotów podjąć się najtrudniejszych, ale przy tym najciekawszych wyzwań, ruszył w świat, by na zamówienie BBC odnaleźć i sfilmować zwierzęta żyjące w najdalszych zakątkach naszego globu. Wówczas, w roku 1954, gdy Attenborough rozpoczynał swoją pierwszą przyrodniczą wyprawę, na Ziemi mieszkało 2,7 mld ludzi, stężenie CO2 w atmosferze wynosiło 310 ppm, a dzikie obszary zajmowały 64% globu.

W roku 2020, w którym wydana została książka „Życie na naszej planecie. Moja historia, Wasza przyszłość” (i film Netfliksa pod tym samym tytułem), liczba ludności sięgnęła 7,8 mld, stężenie dwutlenku węgla w powietrzu poszybowało do 415 ppm, zaś powierzchnia dzikich, niezagospodarowanych przez człowieka obszary skurczyła sie do 35%.

Autor książki pisze, że miał szczęście. Miał szczęście, ponieważ w swoim długim, dziewięćdziesięcioczteroletnim życiu, zdążył odwiedzić dzikie obszary, które dziś już wcale nie są dzikie. Zdążył spotkać zwierzęta, które następnie zniknęły z powierzchni Ziemi. Wymarły. Utraciliśmy je na zawsze. Jedne już utraciliśmy, inne właśnie tracimy.

W ciągu ostantich 200 lat na naszej planecie, w naszym jedynym domu zaszły zmiany, które w tej skali i w tym tempie są normalnie niespotykane – w powietrzu rośnie stężenie gazów cieplarnianych. Temperatura (także mórz i oceanów) szybko się podnosi. Lodowce topią się na potęgę. Wylesianie zachodzi jeszcze szybciej. Podobnie jak pustynnienie. W ogromnym tempie zmniejsza się liczba gatunków zwierząt i roślin. I to wszystko z naszego powodu… Antropocen, czyli epoka człowieka, nie jest już tylko propozycją kółka geologów. Jest faktem.

Epoka człowieka oznacza katastrofę dla świata przyrody.

W pierwszej części książki, „Zeznaniach naocznego świadka”, David Attenborough dokumentuje zmiany, jakie zaszły na Ziemi w latach 1937-2020. W części drugiej, zatytułowanej „Co nas czeka” kreśli niewesołą wizję kolejnych dziesięcioleci. Ziemi, życia przyrodniczego, ale przede wszystkim – człowieka, bo choć często wydaje nam się, że znajdujemy się poza, ponad przyrodą, to przekonanie jest całkowicie błędne. Zmiana klimatu, utrata bioróżnorodności, dewastacja środowiska dotykają i dotykać będą także i nas. Ludzi.

Jeśli się nie zmienimy, jeśli nie zmienimy swojego stosunku do natury, jeśli nie zaprzestaniemy traktowania jej jako nieskończonego zasobu, z którego można czerpać bez końca, utracimy nasz „rajski ogród”, nasz dom, kolebkę i podstawę naszej cywilizacji. Człowiek jako gatunek może to przetwa. Większość populacji, a z nią cywilizacja jaką znamy – raczej nie.

Czy możemy coś zrobić, by zapobiec katastrofie? Nie tylko możemy, ale musimy! W trzeciej części „Życia na naszej planecie” najsłynniejszy żyjący brytyjski przyrodnik wskazuje, co trzeba zrobić, jak działać, by przywrócić dziką przyrodę – na lądach, w oceanach i w powietrzu. Jak gospodarować energią i terenami pod uprawy. Jak chronić dzikie obszary i jak je powiększać. Jak rozsądnie gospodarować zasobami, które jeszcze mamy. Delikatnie przypomina nam także, że żadne działania, żadna „ochrona przyrody” nie ma sensu, jeśli w sposób planowany i konsekwentny nie ograniczymy swojej rozrodczości.

Nasza jedyna, ukochana planeta, nie jest nieskończona. Ma granice wydolności. Już je przekroczyliśmy, co roku konsumując zasoby większe, niż Ziemia jest w stanie w ciągu roku odtworzyć. Zaciągamy wobec niej dług… Obyśmy potrafili go skutecznie spłacić, używając do tego raczej rozumu, niż brutalnej siły wobec siebie nawzajem.

Opublikowano Bez kategorii, Recenzyjnie | Otagowano , , , , , | Dodaj komentarz

Matka wszystkich pytań [recenzja]

Z Rebeccą Solnit znamy się, odkąd opowiedziała mi jak to mężczyźni próbują objaśniać jej świat, o czym wspomnę na początek, bo to jednak zabawne.

Otóż Rebecca, amerykańska historyczka i intelektualistka, jest w swoim kraju autorką uznaną, mającą na autorskim koncie kilkanaście książek. Napisała m.in. książkę, która najwyraźniej spodobała się pewnemu panu, uczestnikowi przyjęcia, czy innego wydarzenia towarzystkiego, w którym brała udział sama Rebecca. Pan ów, obcy dla autorki człowiek, podczas rozmowy zaczął Solnit recenzować jej książkę… I wcale, ale to wcale nie chciał przyjąć do wiadomości, że oto ma przed sobą autorkę.

Solnit twierdzi, że to typowy przykład mansplainigu – objaśniania kobietom świata. I od tego tematu zaczyna swój poprzedni zbiór felietonów pod tytułem – a jakże: Mężczyźni objaśniają mi świat. Tamten zbiór czytałam, choć wcale niewiesoły, podobał mi się, postanowiłam zatem sięgnąć po kolejny, którego tytuł, czyli Matka wszystkich pytań mocno mnie zaintrygował. Jakieś to bowiem jest owo najważniejsze pytanie? Jak może ono brzmieć i czego dotyczyć?

Dlaczego Virginia Woolf nie miała dzieci???

Oto jest matka wszystkich pytań. Dlaczego ona, Virginia, dlaczego Rebecca, dlaczego ty nie masz dzieci? A jeśli byś dzieci miała – dlaczego jedno, dwoje, troje, dlaczego pięcioro i co robią twoje dzieci, kto się nimi zajmuje, kiedy jesteś w pracy, zdobywasz góry, uchwalasz ustawy, ratujesz ludzi w szpitalu… Dobra, to ostatnie zdanie jest ode mnie. Rebecca zwraca uwagę, że w przypadku kobiety, czegokolwiek by ona nie dokonała, jak wielkim człowiekiem by nie była, zawsze na początku, albo w środku, albo pod koniec, ale to pytanie padnie. O dzieci. Bo jak kobieta, to dzieci. Mężczyzn się o dzieci nie pyta. Nawet jak facet jakieś dzieci ma, to w czasie gdy on ratuje świat, wspina się na najwyższy szczyt Ziemi, tworzy prawo lub pisze książki, jego dziećmi ktoś się przecież zajmuje. Ktoś, czyli żona.

Czy Rebecca Solnit przesadza? Pisze o własnych doświadczeniach, pisze o doświadczeniach kobiet wkoło niej, więc raczej nie przesadza. Pisze jak czuje. ale przede wszystkim – pisze jak myśli, a jest to myślenie niebanalne. U Solnit nic nie jest banalne, nic nie jest „łatwo obalalne”. Jej zdecydowanie feministyczne felietony – o kobiecych powinnościach, o kobiecym milczeniu i męskim krzyku, o seksualnej przemocy i gwałtach, o aborcji i prawie do niej (a jakże) czyta się właściwie jak poradnik wojowniczki. Zbiór cytatów gotowych do natychmiastowego zastosowania w publicznej debacie. Cytatów wynotowałam sobie z Matki wszystkich pytań mnóstwo, przytaczać ich szeroko nie będę, może poza tym jednym – w temacie: czego najbardziej boimy się idąc na randkę:

„Mężczyźni się boją, że zostaną wyśmiani. Kobiety się boją, że zostaną zabite”.

Tu zresztą Solnit posiłkuje się cytatem z Atwood, a ja za nią. Cholerna prawda to jest!!!

Najmniej ujęła mnie w nowym zbiorze felietonów Rebecki Solnit część poświęcona książkom. Ale… Wybaczam.

Opublikowano Bez kategorii, Recenzyjnie | Otagowano , , , , | Dodaj komentarz

Patyki, badyle [recenzja]

„Po zachodzie, już w ciemności, słoneczniki wreszcie mogą odchylać swoje głowy, jak chcą. Uwalniają się od przymusu podążania za słońcem. Wyzwolone z kieratu fizjologii, hormonów i fizyki. Rosną wolne. Do rana.”

Cytat, który postanowiłam umieścić jako wstęp do tego wpisu, pochodzi oczywiście z ksiażki „Patyki, badyle” Urszuli Zajączkowskiej. Poetki, botaniczki, arystki obrazu i dźwięku… Wszechstronnie uzdolnionej obserwatorki tej części natury, która dla mnie – zoolożki, stanowiła po prostu tło. Zielone tło dla stawonogów, robaków i strunowców.

Botanika, delikatnie mówiąc, nie należała do moich ulubionych przedmiotów w trakcie studiów. Nie, żeby coś więcej – po prostu, nie ciekawiła mnie tak, jak na przykład biochemia, embriologia, genetyka, czy oczywiście zoologia. Botanika i fizjologia roślin, czyli trzy „Z”. Zakuć, zdać, zapomnieć. No, może poza tytaniczną pracą nad zielnikiem. Zielnik, wyspecjalizowany w roślinach zielnych, kwitnących od wczesnej wiosny do późnego lata, udał mi się naprawdę piękny, tak piękny, że aż profesor zapytał, czy uczynię mu ten zaszczyt i przekażę owo dzieło wydziałowi botaniki, by mogły się z niego uczyć przyszłe pokolenia studentów.

Przekazałam, a jakże, z niewielkim tylko żalem, bo jako studentka biedna, liczyć musiałam się z każdym groszem. A za taki zielnik doskonały dostać mogłam groszy co najmniej kilka od jakiegoś bogatego, a leniwego pierwszoroczniaka, któremu się własnego zielnika robić nie chciało… Nic to jednak. Gdzie kasa na bułki i ksero, a gdzie wieczna chwała!

Jednej rośliny w moim zielniku zabrakło. Rudealnej, niespokojnej i pięknej cykorii podróżnik, z jej fantastycznie błękitnymi kwiatami. Nie, żebym nie próbowała. Owszem, usiłowałam ją ususzyć chyba z pięć razy. Zawsze bez sukcesu. Każdy okaz, zamiast elegancko pozbyć się wody między kartami pakowego papieru przyciśniętego dywanem i tomami encyklopedii, pleśniał mi i gnił. Cóż, widać w życiu nie można mieć wszystkiego…

Chyba, że na kartach poetyckiej książki. W „Patykach i badylach” cykoria jest. Pojawia się przy drodze, albo na ruinach odradzającej się powojennej Warszawy, czyli jest tam, gdzie jej miejsce. Nie w zielniku, a w środowisku. Wspominając o niej, Urszula Zajączkowska porusza we mnie najczulszą fito-strunę. Floralną strunę, o której istnieniu nie miałam pojęcia. Botano-strunę, która pozostała niewzruszona przez całe studia na wydziale Biologii i Ochrony Środowiska, bo przecież rośliny to tylko zielone tło. Nie dla każdego.

Dla Urszuli Zajączkowskiej, botaniczki wyspecjalizowanej w roślinnej wytrzymałości materiałów i roślinnej mechanice płynów, rośliny to oczywiście obiekt badań. Mięta, skrzyp, mchy i drzewa mówią jej więcej, mówią do niej bardziej, niż do większości z nas. Pozwalają się autorce mierzyć, ważyć i obserwować. Opowiadają jej historie, by ona następnie przekazała te historie nam. Pięknym, przepełnionym uważnością i miłością językiem. Jak na prawdziwą pasjonatkę i poetkę przystało.

Na koniec jeszcze jeden cytat, bo nie mogę się powstrzymać:

„Równo przycięte ligustry, w prostopadłościan bez dwóch zdań, więc kanciasto, wedle czterech kierunków geograficznych. Z tej figury foremnej liści wyrasta jednak badyl klonu. Wsiał się pewnie zeszłej jesieni i rósł, przerósł, wystaje z tego porządku, jak chce. Naprzeciwko policji? Uciekam!”

Opublikowano Bez kategorii, Recenzyjnie | Otagowano , , , , | Dodaj komentarz

A droga długa jest…

– Trzeba żyć – powiedziała K. i ruszyła w górę.

– Trzeba żyć – zgodziłam się. – Jest później, niż nam się wydaje – dodałam i poszłam śladem K.

Czekacie na coś konkretnego? Na szczepienie, na koniec lockdownu, koniec pandemii, na wakacje, na los szczęścia, na miłość, na cokolwiek?

Czekanie, marzenie, odmierzanie życia kolejnymi kreskami w kalendarzu jest jakimś na to życie sposobem. Jest to życie skokowe – od do. A czasem jest to życie wspinaczkowe – do i do. A jak już się dotrze na wymarzony szczyt, osiągnie cel, dożyje do dnia W, to co wtedy? Wieczna szczęśliwość, czy schodzenie w dół aż do samego końca? Do podnóża, od którego zaczęło się podróż…

A co z widokami? Co ze zmęczeniem nóg, oszalałymi uderzeniami serca, rozkosznym bólem w płucach? Co z drzewami, ptakami, landszaftami i ludźmi, których się pod drodze mijało? Czy się rejestrowało trasę, czy się w niej przystawało w zachwycie, czy tylko dalej-prędzej-mocniej-lepiej?

Trzeba żyć. Żyć nie tylko oczekiwaniem, nie tylko nadzieją, nie tylko wizją celu. Trzeba żyć po prostu – tu i teraz. Każdą sekundą, minutą, godziną i dniem. Trzeba żyć, bo nigdy nie wiadomo – może być później, niż nam się wydaje.

A szczytu i tak nie widać, bo jest za chmurami. Możliwe zresztą, że go tam wcale nie ma. Możliwe też, że po prostu źle wybraliśmy trasę. Dowiemy się tego na jej końcu. I wtedy będzie nam głupio – bo nie dość, że nie zdobyliśmy szczytu, to jeszcze niczego nie zapamiętaliśmy z drogi.

Opublikowano Bez kategorii, Recenzyjnie | Otagowano , , , | Dodaj komentarz